2022-09-24
ookami no fantasy
Dołączając do Klubu Recenzenta Smocze Języki, chciałam być tą osobą, która szerokim łukiem będzie omijać recenzowanie książek znajomych. Jak widać, nie jestem dobra w postanowieniach, bo nie minął nawet rok, a ja ochoczo zgłosiłam się do przeczytania „Patrycjuszki” pióra członkini Smoków – Karoliny Żuk-Wieczorkiewicz. I chociaż wiem, że dla niektórych ta opinia będzie z góry przekreślona z uwagi na sam faktu znajomości z autorką, musicie mi uwierzyć na słowo, że nic, co tu napisałam, nie jest podkoloryzowane.
Upór kobiet nie zna granic, w szczególności rozpieszczonych córek bogatych tatusiów. Na wieść o śmierci narzeczonego, Eurein Tessaro postanawia wybrać się na Pustkowia, aby osobiście potwierdzić tragiczną informację. Wykorzystując nieobecność ojca i brata, wiedziona jedynie przeczuciem, wynajmuje najlepszego najemnika – Avero an Daara, z którym udaje się w podróż. Nikt jednak nie przypuszcza, że zwykły kaprys panienki sprowadzi na ich głowy śmiertelnie niebezpieczeństwo…
W ten oto sposób rozpoczyna się historia opisana w „Patrycjuszce”. A jest to historia pod wieloma względami niezwykła, głównie za sprawą bohaterów, którzy są autentyczni. Począwszy od Eurein, która jak na rozpuszczoną dziewiętnastolatkę przystało, nie znosi, kiedy coś dzieje się nie po jej myśli. Do tego stopnia, że nie dbając o swoje życie, ustawia do pionu przywódcę pewnego plemienia z Cohranu (ludu, u którego o obrazę równie łatwo, jak o śmierć na wspomnianych Pustkowiach). W trakcie podróży możemy dostrzec, jak wielką przemianę przechodzi – z niewinnego dziecięcia, patrzącego na świat przez różowe okulary, do dojrzałej kobiety, która stopniowo uczy się, jak nie dać się zabić.
W dotarciu do celu w jednym kawałku naszej patrycjuszce towarzyszy pół-Amain – Avero an Daar, uważany za najlepszego najemnika pokazanych tu ziem. I tu nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż jest to postać łudząco podobna do Geralta. Amainowie bowiem stanowią rasę, której przeszłość ukształtowała ich w maszyny do zabijania. Bursztynowe oczy, szybszy czas reakcji, długowieczność, dwa miecze skrzyżowane na plecach oraz przypięte do warkoczyka medaliki, alarmujące w razie zagrożenia. Brzmi całkiem znajomo, czyż nie? Avero jednak nie ma magicznych umiejętności tworzenia znaków. Ma za to do pomocy stworzenie, które podbiło moje serce. Żmijun prócz bycia uroczym pieszczochem, jest także zabójczą bronią. Mentalna więź między nim a Amainem pozwala najemnikowi zawczasu wypatrzeć niebezpieczeństwo, co nieraz ratuje bohaterom skórę.
Kto czyta moje recenzje, zdążył się zorientować, że bardzo, ale to bardzo nie przepadam za romansami. Większość takich wątków jest dla mnie zwyczajnie melodramatyczna, nieciekawa, lub kompletnie pozbawiona sensu, a jeśli do tego dopisać wymuszone sceny erotyczne, przepis na minus u mnie gotowy. I w „Patrycjuszce” są te elementy, za które powinnam skreślić książkę, ale… motyw miłości jest poprowadzony naprawdę dobrze! O dziwo kupuję tę argumentację i mi nie przeszkadza. Jednakże, aby nie było tak kolorowo, z tą kwestią wiąże się też jeden z moich większych zarzutów względem tej powieści.
Autorka nie boi się kontrowersyjnych scen, to trzeba jej przyznać. Aczkolwiek jedna odsłona miłosnego uniesienia nieznacznie przekroczyła w moim odczuciu pewne granice. Powiedzmy wprost, to był gwałt, ale nie taki, jak w wielu innych powieściach, gdzie ofiara próbuje się bronić przed nieznanym jej sprawcą. Tu sprawa przedstawiała się zgoła inaczej i właśnie dlatego musiałam dać sobie czas na przetrawienie tego fragmentu. Wiem, że zapewne większość osób machnie na to ręką, ale także zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być za wiele. Z drugiej strony uświadamia to czytelnikowi, że postacie nie są tu czarno-białe, a ktoś, kogo braliśmy za wzór, także ma swoje za uszami.
Jak dla mnie zabrakło tu pewnego pogłębienia klimatu. Jest przyjemnie, przeważnie lekko, ale nic poza tym. Wiem, że ciężko stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli nie stylizuje się powieści na coś mrocznego lub odnoszącego się do egzotycznej dla czytelnika kultury (jak w na przykład „Czerwonym Lotosie” Arkadego Saulskiego). Może jedynie na Pustkowiach odczułam jakąś namiastkę ich żaru, ale całość powieści raczej nie zachwyciła mnie w tym aspekcie.
Mimo tego świat przedstawiony jest dobrze przemyślany. Każde państwo ma odmienną kulturę, co od razu się rzuca w oczy. Ogólnie rzecz biorąc sposób myślenia i zachowanie mieszkańców Roavenu przypominają europejskie średniowiecze – z rycerzami, konwenansami i kwestią klasowości. Dla kontrastu tuż za jego granicami rozciąga się kraina plemion ludzi skrywających swoje twarze za turbanami i chustami, a jednocześnie jakże wyzwolonymi, na przykład twierdząc, iż kobieta może być równym mężczyznom wojownikiem.
Podsumowując, „Patrycjuszka” stanowi naprawdę udany debiut. Czytając, nigdzie nie odniosłam wrażenia, iż to pierwsza książka napisana przez tę autorkę, bo jest naprawdę porządnie przemyślana. Tak więc komu mogę polecić tę pozycję? Na pewno starszemu czytelnikowi, lubiącemu low fantasy, na którym mocniejsze sceny nie robią wrażenia.
Pozwólcie, że zakończę małą dygresją. Jak wspominałam we wstępie, zapewne większość z Was spojrzy na tę recenzję z przymrużeniem oka, bo przecież znam się z autorką. Jednakże chciałabym, aby wybrzmiała jedna rzecz, która moim zdaniem dowodzi bycia obiektywną. „Patrycjuszkę” czytałam w grudniu i do połowy miesiąca miałam podjąć decyzję, czy zgadzam się na przyznanie jej patronatu przez Smocze Języki. Mogłam więc przeczytać tylko fragment, który pozwoliłby mi stwierdzić, czy być na „tak”, czy „nie” i powrócić do przerwanej lektury „Echa Przyszłych Wypadków”. Ci, którzy czytali moją recenzję „Cienia Utraconego Świata” wiedzą, jak bardzo byłam (i jestem dalej) zakochana w tej trylogii. „Patrycjuszka” natomiast urzekła mnie na tyle, iż chciałam ją dokończyć, mimo że nie musiałam robić tego tak szybko.